O tym, jak minęliśmy się ze sztormem w San Francisco, jak utknęliśmy w burzy śnieżnej w Wielkim Kanionie, jak o włos uniknęliśmy podtopów w Dolinie Śmierci i jak zmarzliśmy na plaży w Los Angeles 🙂
Ale, ale – po kolei!
Kto pcha się do słonecznej Kalifornii w styczniu, spytacie? Fakt, na szlakach byli tylko Chińczycy i my 🙂 Skusiły nas korzystne cenowo bilety Norwegian i przeświadczenie, że tam pogoda jest _zawsze_.
Z LA uciekliśmy od razu w stronę SF, przeznaczając po drodze 2 dni na nadmorską trasę obejmującą sławne Big Sur. Zaczęliśmy dość wystrzałowo – poznana w samolocie Polka uświadomiła nas, że jeśli zdążymy rano w okolice bazy sił powietrznych Vandenberg, spełnimy największe marzenie chłopaków i będziemy świadkami startu rakiety (Falcon 9)!
Kiedy przyjechaliśmy na znalezione na Google Maps najlepsze miejsce na obserwację, wyjęliśmy aparaty i tak się skupiliśmy na podglądaniu ludzi i ich pick up’ów i dronów, że o mały włos nie przegapiliśmy tego, po co tu przyjechaliśmy 🙂 Rakieta wynurzyła się zza pagórka i dopiero po chwili dotarł do nas niesamowity huk, spotęgowany przez rozedrgane powietrze. Smukły biały kształt zakończony ognistym pióropuszem szybko zmienił się w małą kropkę i wkrótce już tylko ślad na niebie był jedynym dowodem tego, czego doświadczyliśmy. Było to coś na co nie udało nam się załapać na Florydzie – ech, szkoda, że dzieciaki nie mogły tego zobaczyć!
A właśnie – tym razem wybraliśmy się w podróż bez dzieci, w towarzystwie dwójki przyjaciół, na tak zwany rekonesans terenu pod wyjazd rodzinny (a przynajmniej tak tłumaczyliśmy się opiekującym się dziećmi dziadkom…)
Przez Kalifornię tuż przed naszym przybyciem przetoczył się potężny sztorm, także część trasy nadmorskiej pomiędzy LA a SF była niestety zamknięta, ale nie zepsuło nam to humorów!
Zaczęliśmy pysznymi owocami morza w budce przy Morro Bay, skusiła nas długa kolejka i jak zwykle – nie zawiedliśmy się 🙂
Naszym kolejnym punktem było Monarch Butterfly Grove, przedziwne miejsce, gdzie motyle z całej okolicy zlatują się na zimę i można je tam spotkać w ogromnej ilości od listopada do marca. Obsiadają drzewa eukaliptusa i tworzą ogromne trzepocące grona, bardzo ciekawie to wygląda. Pssst – za drugie zdjęcie, dzięki Krzysztof!
Idąc dalej tropem zwierząt, skierowaliśmy się do plaży Piedras Blancas, gdzie wylegują się ogromne ilości słoni morskich. Najpierw usłyszeliśmy ich prześmieszne chrząkanie, kichanie i chrapanie, a dopiero potem zobaczyliśmy ogromne cielska, które pokrywały całą plażę. Słonie drapały się bo brzuchach płetwami, obsypywały piaskiem, kichały glutami, chrapały donośnie i generalnie wyglądały jak po ostrej imprezie. Spędziliśmy tam może z pół godziny i zaśmiewaliśmy się przez cały ten czas do łez 🙂
Po drodze warto odwiedzić Carmel-by-the-Sea, urocze miasteczko owiane aurą luksusowego kurortu. Nie było nas tam stać na nocleg, więc zadowoliliśmy się hipsterską kawą z imbirem… W sezonie muszą tam być tłumy, plaża jest niezwykle urokliwa, a samo miasteczko pięknie zaprojektowane. Jak będę duża, kupię tam sobie willę z widokiem na ocean!
Na naszej trasie nie mogło zabraknąć też #1 na Tripadvisor, czyli Julia Pfeiffer Burns State Park z McWay Falls, jednym z kilku wodospadów na świecie, który wpada bezpośrednio do oceanu.
Jesteśmy miłośnikami wielkich budowli, które wyglądają jak wklejone w krajobraz, także oczywiście obfotografowaliśmy się z kolejnym punktem na mapie, czyli Bixby Bridge. Co prawda użyliśmy selfie sticka, co już dało zadowalający efekt, ale daleko nam było do zaobserwowanych turystów, którzy w pogoni za idealnym ujęciem wykonywali takie ewolucje na krawędzi przepaści, że spokojnie można je było zakwalifikować jako suicide selfie…
Jakieś 1,5 godziny przed San Francisco wpadliśmy też na krótki spacer do Santa Cruz i choć dźwięki imprezy na plaży baaardzo nas kusiły, niestety musieliśmy ruszać dalej. Tylko szybki zakup magnesu na lodówkę w sklepiku na molo, kilka zdjęć i w drogę…
Co łączy te wszystkie atrakcje (oprócz ich oczywistej atrakcyjności?) – to, że są darmowe, co przy wysokich cenach wszystkiego w USA jest zasadniczo dużym plusem!
Wskazówka: po drodze warto zatrzymać się na lunch w Lucia Lodge, fajny widok i przepyszne burgery. Mały minus na brak bezpłatnego WIFI, ale przy takim widoku wybaczamy!
PS. Film z Kalifornii znajdziecie w sekcji filmy,
smacznego 🙂
Nasz noclegi:
1. Pierwszy rezerwowany z wyprzedzeniem przez Booking.com to
Motel 6 Thousand Oaks South, ok 70$ + 10% za pokój
typowy przydrożny motel zaraz za LA w stronę SF, bez WIFI, ale czysty, z wygodnymi łóżkami i parkingiem.
2. Monterey Oceanside Inn, ok 50$ +10% za pokój
dramatyczny, przynajmniej zimą, zmarzliśmy strasznie, pokój ciemny i duszny , WIFI darmowe, parking na miejscu. NIE POLECAMY!
Wskazówka: zorientowawszy się w cenach, polikwidowaliśmy większość rezerwacji na booking.com i przerzuciliśmy się na hotels.com. Te same hotele były często tańsze. Dodatkowym plusem jest 11 nocleg gratis.
Dodaj komentarz